Trzy, dwa, jeden … START! Poszliśmy i już nie wracam do tej ostatniej chwili i pogubionej trasy na początek tylko do samego startu. Pogoda na cały dzień zapowiada się mocna. Na niebie nie ma chmury a wiatr dosłownie delikatnie wieje, trochę w twarz a trochę boczniak. W grupie łapię się z raczej mocną ekipą. Po tych kilku maratonach, brevetach to już się czuje kto jaki jest i kto jak podaje. Na początek trochę prowadzimy potem na przód wyjeżdżają lepsi zawodnicy. Podciągamy pod nich i wieziemy się z nimi jakieś 50 km. Po głowie chodzą myśli, że jak w tym tempie pojedziemy to po 15 godzinach będę smacznie spał w łóżku.
Ale do głosu dochodzą inne aspekty. Jestem mega głodny już po trzech godzinach i nie zapowiada się aby coś się zmieniło. Tętno wali mi chyba na 190 i myślę, że za chwilę odjadę… ale z tego świata. Pierwsza myśl o wycofaniu przychodzi już na 80 km. Jestem czerwony jak burak a serce nie przestaje walić. Na stacji benzynowej kupuję butelkę wody którą wylewam na głowę… pomaga na trochę… dosłownie. Dla mnie to koniec.
Pozbierałem się ale pół godziny jestem już w plecy. Już wtedy wiedziałem, że jest po wyścigu tylko pytanie czy jechać czy nie wiedząc, że za 50 km przyjdzie mi się wdrapać na 1450m… Pradziad. Na samym dojeździe dostałem już ostro w kość a najgorsze było jeszcze przede mną. Pod Pradziada podjeżdżam wypluty. Odpoczywam, zajadając się drożdżówką… pije wodę i ciach trzeba się z tym zmierzyć. Wytrzymuje dosłownie dwa kilometry i zaczyna się pchanie roweru… do tego kiszki mi tak marsza grają, że górale z okolicznych hal to muszą słyszeć. Było na tyle głośno, że nawet burzę i deszcz która przyszła odgoniłem na kilkadziesiąt kilometrów. To co miałem zrobić w godzinę zrobiłem w dwie… i kolejna… decyzja o rezygnacji.
Podobno mój głos w telefonie był taki jakbym beczał jak niemowlak po porodzie… ja tego nie pamiętam ale niech i tak będzie…
Pchnął mnie też sms od Piotra. To kurcze była puenta tego dnia, może miesiąca … a może i roku. Jak już rezygnowałem, jak już do szczytu miałem może ze 2 km to Piotr napisał – prawdziwa góra rozdziela chłopców i prawdziwych mężczyzn… to było jak dynamit. Jak bym miał ten rower wnieść na plecach to bym tam się dostał… mocna motywacja
Po Pradziadzie skręcamy w lewo i w dół. Stare wyprawowe przykazania mówi, że jak jest z góry to i pod górę zaraz będzie no i było… po raz kolejny pcham rower… jestem sfrustrowany a w głowie kotłuje mi się całe życie. Zjeżdżam fajnie… wjeżdżam … pcham… denerwuje mnie wszystko ale piękna mina do złej gry i wszystko z uśmiecham na twarzy… Ludzie mili, sympatyczni… nikt nic nie mówi, nie zaczepia bo chyba czuć było że jestem na skraju załamania. Mam to już w dupie… prowadzę ten rower. Jakiś harpagan podjeżdża tylko do mnie i w dość żartobliwy sposób zadaje mi pytanie – i co spacerek? Przyjąłem to pytanie dość żartobliwie ale z pełnym profesjonalizmem.
I tak do Prudnika … z góry jazda pod górę pchanie… myślę sobie zajebisty maraton. Na ostatnim wzniesieniu robi się już ciemno… a z dala widzę jakaś grupę… ale oni też pchają te rowery. Przez chwilę pomyślałem sobie, że może o to w tym chodzi. W bidonach susza więc dziewczyna, którą spotykam na górze odlewa mi pół bidonu… hurra. Do Prudnika czeka nas 25 km zjazd także na punkt kontrolny melduję się po dziesiątej. Głodny… niedopity… jednym słowem odcięty….
Jem szybko obiad, wypijam cztery herbaty i kładę się na chwilę na ziemię. Już nie mogę wstać. Trzeci raz rezygnuję. Kurcze jedną nogą jestem już wycofany bo rower jest gdzie wsadzić do auta ale nie ma dla mnie miejsca. Telefon do przyjaciela … Beata przyjeżdżaj… to tylko 140 km … piętnaście minut negocjuję, ustalam, myślę aż w końcu mówię sobie jadę. Ten obiad, cztery herbaty, napełnione bidony dały mi kopniaka. Nawet Góra Św. Anny nie zrobiła już na mnie wrażenia. Po drodze przejęliśmy Orlen gdzie było nas chyba ze 20 osób. Rowery zaparkowane w środku jak w sklepie rowerowym ale nikt tym się zbytnio nie przejmował. Pozostała część trasy to już formalność … do zapomnienia… już chciałem być w domu, w Grodzisku.
PODSUMOWUJĄC: Chłopaki, organizatorzy bardzo ok. Widać, że wkładają w to serce i za to należy im się chwała. Maraton bardzo ciężki. Trzeba być zaprawionym w bojach. Na pewno kaseta 28 to mało no chyba, że ktoś ma albo parę w nogach… ja nie mam, albo chce popchać rower. Przy tak wymagającej trasie jeden punkt w Prudniku to mało. Sam robię maraton na 200 km a nawet 300 km i u mnie punktów jest od trzech do pięciu. Góry to energia… a energia to jedzenie… nie batony, żele i izotony. Przyznam szczerze, że tak głodny jeszcze nie byłem… i coś musi w tym być bo jeszcze w poniedziałek urywałem w domu drzwi od lodówki. Teraz czas na Pięknych Zachód i jestem pewien, że pod tym względem się nie zawiodę. Zarówno Heniu jak i Wacek mają doświadczenie nie tylko w Polsce i w Europie i niejedno widzieli więc tak na 100% będzie ok.
Najnowsze komentarze