START…, ale jeszcze nie rowerem. Tyłek podnoszę z rana około 5.15. Pierwsze to trzeba zjeść śniadanie, czyli … kubek kawy i dwie fajki do tego… pełen profesjonalizm hehe. Potem drugie śniadanie, … czyli jajecznica … bułka z swojską kiełbasą z Białegostoku i herbatka. Jajo wpycham do buzi już ręką, bo dostaje odruch wymiotny. Nie lubię jeść z samego rana a tym bardziej koło godziny 06:00. Ruszamy autem do Niesulic i meldujemy się tam dość wcześnie, bo koło godziny 07:00. Ale ta godzina do startu mija mi bardzo szybko… pakiety startowe, banan, siku, znowu banan, potem znowu siku i … magnez. Zrobiło się trochę zamieszania przy numerach, gpsach… ten wziął to, ten wziął tamto, ten temu podebrał numer startowy … i misz masz gotowy.
Ja już się modlę, aby wystartować. Jak już będę na siodełku poza tym wszystkim to będzie już ok. i tak się dzieje … dzwonek dzwoni jak na niedzielnej mszy i w trasę… „dzidowcy” lecą do przodu a My z Johnem na spokojnie swoje… to znaczy jego …. lecimy przez pierwsze 70 km z tempem, które mnie zarzyna. Średnia 27-28 km/h to dla mnie trochę dużo i słabnę przed Kożuchowem. Powtarza się sytuacja z TdS ale już mam na to sposób. Tym bardziej, że tutaj są częściej punkty kontrolne, więc praktycznie nie ma z tym problemu. Do Kożuchowa wpadam dość szybko i łapię dwie butelki wody … ostatnie. Siku już nie robię, bo Pani powiedziała, że – jej mama właśnie umyła podłogę i nie można tam wchodzić… to, co sikamy w gacie? Szybka zupa z niewiadomego czego i w trasę… ta zupa to generalnie nie była zła, bo nie wyskoczyła na luźno także ok.
Od Kożuchowa jadę już sam. Jest ok to mi odpowiada. Na punktach wpadam na dosłownie na 2 minuty podbijam kartę a ewentualnie przerwy łapię na kawie na Orlenie. Od czasu do czasu zapalę sobie fajkę… jest mi po tym ewidentnie lepiej…, więc łapię każdy motyw.
Pierwsze góry łapie w Złotoryi. Tam mam mega szczęście, bo droga jest zamknięta gdyż odbywa się lokalny wyścig. Policja zatrzymuje wszystkich tylko nie mnie. Myślą, że jestem z tego wyścigu, bo profesjonalny sprzęt to i tamto. Palę trochę głupa i lecę boczkiem wolniutko tak jakby mnie nie było. Peleton obok mnie przemyka z prędkością 35-40 km/h. Trochę się na mnie gapią … ale co tam, udaje lepszego cwaniaczka. Na metę do Złotoryi wpadam pierwszy … (peleton odbił gdzieś w prawo) … są oklaski brawa, krzyki dawaj, dawaj… hehe sobie myślę, że ja zaraz też w prawo odbijam i gdy to robię na twarzach tych wszystkich ludzi widzę mega zdziwienie … udało mi się…
Porządna górka łapie mnie przed Kaczorowem potem zjazd i Kamienna Góra … a tam do Karpacza przez Kowary jakieś 20 km myślę sobie jestem w domu… gówno My odbijamy na Lubawkę i potem przez przełęcz Kowarską dość mocnym podjazdem do Karpacza. Na ten główny punkt kontrolny wpadam około 23 godz. i plan mam taki, że wyskakuję stamtąd około 24. Ruszam pół godziny później i od razu podjazd pod „Wang” a tam tworzy się mały peleton i tak naprawdę całe góry do Szklarskiej Poręby, potem do Świeradowa i dalej do wysokości miasta Zgorzelec jedziemy razem a następnie już tylko w dwójkę.
Dużo kalorii pcham w siebie w Kozackiej Chacie! Schabowy, surówka i frytki to jest to… do tego butelka coli i można odpalać rakietę. Nie spieszę się wiem, że dam radę, chociaż ciśnienie jest duże. Znowu robi się duszno… trasa praktycznie bez historii. Dopiero przy Jeziorze Dychowskim łapie mnie burza… pada mega mocno…, co się potem okazuje jest to bardzo intensywny opad.
Za Krosnem Odrzańskim łapie drugie życie… po prostu moc… pędzę czasami z prędkością 35-38 km/h… mówię sobie, że chyba wjechał ten schabowy z Kozackiej Chaty. Czułem się mega dobrze, zrobiło się wilgotno, więc droga do Świebodzina mija mi w mgnieniu oka. Dopiero w samym Świebodzinie odpuszczam. Piwko bezalkoholowe na stacji i spokojnym tempem wpadam do Niesulic. Czas … nie powala 34:04 ale co tam dla mnie to trening a liczy się tylko Bałtyk. Na mecie krótko a potem… kiełbasa gotowana, chlebek z pomidorem i ogórkiem dyplom i do domu. W biegu do auta udało mi się jeszcze porozmawiać z Bronisławem Łazanowskim… Elita!
Maraton zaliczam do udanych, chociaż ścieki na niego wylewały się z każdej strony. A to w Kożuchowie wody nie było, a to jedzenie nie takie, a to na punktach tylko woda była, grochówka zimna, kotlet ciepły i motory jeździły. A kto chciał to przyjął to na spokojnie. Izotona można było sobie kupić na stacji, a na kotleta poczekać i po prostu się bawić. A jeśli już komuś coś się nie podoba to niech po prostu nie przyjeżdża i tyle. Podobno jest w Polsce tyle imprez, że głowa boli… ale wszędzie dobrze gdzie nas nie ma.
Trochę to wszystko jest dobrze poukładane. Dłuższe treningi zastępuje startami a że starty są, co dwa trzy tygodnie to nim się zregeneruje zaraz jadę na start, więc nawet na krótsze zabawy z rowerem nie mam zbytnio czasu. Zaraz po Tour De Silesia w głowie już miałem przygotowanie do Ultramaratonu Piękny Zachód, którego start zaplanowany był na 9 czerwca 2018r. w Niesulicach pod Świebodzinem. Zanim to jednak nastąpiło czekało mnie jeszcze trochę pracy głównie związanej z rowerem. Po Tour De Silesia z racji dużej ilości podjazdów dostałem tak ostro w kość i tak dużo się tego roweru nataszczyłem piechotą, że postanowiłem zmienić tarczę z tyłu na „32 kielce”. To nowość dla mnie, ale młynek był dla mnie na tyle potrzebny gdyż Piękny Zachód to też góry i chodź suma podjazdów była dużo niższa to trochę gimnastyki musiałem się spodziewać.
Rower jak zawsze załatwiłem u Pawła w NDH Pawelec. To już przyzwyczajenie, którego nie będę zmieniał a i do tego dołożyłem mojego turystyka, z którym tak naprawdę się pożegnałem i którego już nie mam w mojej stajni, ale o tym później. Wymiana osprzętu poszła standardowo. Pękło „sześć stówek”, ale ze wszystkim … no a jak przecież pasja kosztuje! Już nawet nie pamiętam, co tam było robione, ale przetestowałem rower dwa czy trzy razy i jakoś wszystko poszło do przodu. Na start pod względem sprzętu jechałem dobrze przygotowany!
Umawiam się Johny B. Goode… hehe dusza człowiek. Ale wcześniej przygotowuje Punkt Kontrolny Ultramaratonu Piękny Zachód, który startuje na dystansach 1901 km w środę oraz 1001 km w piątek i oba te dystanse przejeżdżają przez Grodzisk Wlkp. Punkt robię ostatni raz…, dlaczego? Oficjalnie za rok … jadę „tysiaka” a nieoficjalnie … za rok jadę „tysiaka” i tak to pozostawiam. Po prostu bez komentarza. Fajnie, fajnie znowu spotkałem znajome twarze zarówno na punkcie kontrolnym jak i starcie. U mnie zawsze na bogato… energetyki, batony, woda, banany, „szneka z glancem” no i przede wszystkim dobre humory.
Pierwszych zawodników obsługuję o 6:16… to Ci „kozacy”, który poszli na dystansie 1901 km. Potem na około trzy, cztery godziny zjeżdżam do domu i ponownie startuje około godziny 11. W głowie mam start na drugi dzień, ale myślę sobie – opierdolisz punkt do godziny 16 i jeszcze przed przyjazdem Johnyego zrobisz sobie małą drzemkę. Taki chuj…. Punkt kontrolny kończę trochę po 20 i mam już tego wszystkiego dość. O tyle dobrze, że w końcówce pomaga mi Johny. Przez punkt przewala mi się około 30 zawodników. Większa ilość z dystansu na 1001 km, bo część z giga pozostało już w Pniewach i kierowało się już bezpośrednio do Niesulic zaliczając dystans 1001km.
Punkt kontrolny PZ wypalił po raz drugi! To było pewne, ale byłam tak tym wszystkim umęczony, że nawet po starcie zapomniałem przesłać artykuł do lokalnej gazety. No cóż moja strata. Zapowiedzi do pomocy było dużo, ale jak zawsze na sam koniec zostałem sam. Zycie…. Dobrze, że miałem ze sobą podręczny komputer to mogłem na spokojnie przygotować się do startów i przejrzeć trasę… po wszystkim do domu … kolacja … trochę pogaduszek z Johnem … i byłem gotowy na START!
Trzy, dwa, jeden … START! Poszliśmy i już nie wracam do tej ostatniej chwili i pogubionej trasy na początek tylko do samego startu. Pogoda na cały dzień zapowiada się mocna. Na niebie nie ma chmury a wiatr dosłownie delikatnie wieje, trochę w twarz a trochę boczniak. W grupie łapię się z raczej mocną ekipą. Po tych kilku maratonach, brevetach to już się czuje kto jaki jest i kto jak podaje. Na początek trochę prowadzimy potem na przód wyjeżdżają lepsi zawodnicy. Podciągamy pod nich i wieziemy się z nimi jakieś 50 km. Po głowie chodzą myśli, że jak w tym tempie pojedziemy to po 15 godzinach będę smacznie spał w łóżku.
Ale do głosu dochodzą inne aspekty. Jestem mega głodny już po trzech godzinach i nie zapowiada się aby coś się zmieniło. Tętno wali mi chyba na 190 i myślę, że za chwilę odjadę… ale z tego świata. Pierwsza myśl o wycofaniu przychodzi już na 80 km. Jestem czerwony jak burak a serce nie przestaje walić. Na stacji benzynowej kupuję butelkę wody którą wylewam na głowę… pomaga na trochę… dosłownie. Dla mnie to koniec.
Pozbierałem się ale pół godziny jestem już w plecy. Już wtedy wiedziałem, że jest po wyścigu tylko pytanie czy jechać czy nie wiedząc, że za 50 km przyjdzie mi się wdrapać na 1450m… Pradziad. Na samym dojeździe dostałem już ostro w kość a najgorsze było jeszcze przede mną. Pod Pradziada podjeżdżam wypluty. Odpoczywam, zajadając się drożdżówką… pije wodę i ciach trzeba się z tym zmierzyć. Wytrzymuje dosłownie dwa kilometry i zaczyna się pchanie roweru… do tego kiszki mi tak marsza grają, że górale z okolicznych hal to muszą słyszeć. Było na tyle głośno, że nawet burzę i deszcz która przyszła odgoniłem na kilkadziesiąt kilometrów. To co miałem zrobić w godzinę zrobiłem w dwie… i kolejna… decyzja o rezygnacji.
Podobno mój głos w telefonie był taki jakbym beczał jak niemowlak po porodzie… ja tego nie pamiętam ale niech i tak będzie…
Pchnął mnie też sms od Piotra. To kurcze była puenta tego dnia, może miesiąca … a może i roku. Jak już rezygnowałem, jak już do szczytu miałem może ze 2 km to Piotr napisał – prawdziwa góra rozdziela chłopców i prawdziwych mężczyzn… to było jak dynamit. Jak bym miał ten rower wnieść na plecach to bym tam się dostał… mocna motywacja
Po Pradziadzie skręcamy w lewo i w dół. Stare wyprawowe przykazania mówi, że jak jest z góry to i pod górę zaraz będzie no i było… po raz kolejny pcham rower… jestem sfrustrowany a w głowie kotłuje mi się całe życie. Zjeżdżam fajnie… wjeżdżam … pcham… denerwuje mnie wszystko ale piękna mina do złej gry i wszystko z uśmiecham na twarzy… Ludzie mili, sympatyczni… nikt nic nie mówi, nie zaczepia bo chyba czuć było że jestem na skraju załamania. Mam to już w dupie… prowadzę ten rower. Jakiś harpagan podjeżdża tylko do mnie i w dość żartobliwy sposób zadaje mi pytanie – i co spacerek? Przyjąłem to pytanie dość żartobliwie ale z pełnym profesjonalizmem.
I tak do Prudnika … z góry jazda pod górę pchanie… myślę sobie zajebisty maraton. Na ostatnim wzniesieniu robi się już ciemno… a z dala widzę jakaś grupę… ale oni też pchają te rowery. Przez chwilę pomyślałem sobie, że może o to w tym chodzi. W bidonach susza więc dziewczyna, którą spotykam na górze odlewa mi pół bidonu… hurra. Do Prudnika czeka nas 25 km zjazd także na punkt kontrolny melduję się po dziesiątej. Głodny… niedopity… jednym słowem odcięty….
Jem szybko obiad, wypijam cztery herbaty i kładę się na chwilę na ziemię. Już nie mogę wstać. Trzeci raz rezygnuję. Kurcze jedną nogą jestem już wycofany bo rower jest gdzie wsadzić do auta ale nie ma dla mnie miejsca. Telefon do przyjaciela … Beata przyjeżdżaj… to tylko 140 km … piętnaście minut negocjuję, ustalam, myślę aż w końcu mówię sobie jadę. Ten obiad, cztery herbaty, napełnione bidony dały mi kopniaka. Nawet Góra Św. Anny nie zrobiła już na mnie wrażenia. Po drodze przejęliśmy Orlen gdzie było nas chyba ze 20 osób. Rowery zaparkowane w środku jak w sklepie rowerowym ale nikt tym się zbytnio nie przejmował. Pozostała część trasy to już formalność … do zapomnienia… już chciałem być w domu, w Grodzisku.
PODSUMOWUJĄC: Chłopaki, organizatorzy bardzo ok. Widać, że wkładają w to serce i za to należy im się chwała. Maraton bardzo ciężki. Trzeba być zaprawionym w bojach. Na pewno kaseta 28 to mało no chyba, że ktoś ma albo parę w nogach… ja nie mam, albo chce popchać rower. Przy tak wymagającej trasie jeden punkt w Prudniku to mało. Sam robię maraton na 200 km a nawet 300 km i u mnie punktów jest od trzech do pięciu. Góry to energia… a energia to jedzenie… nie batony, żele i izotony. Przyznam szczerze, że tak głodny jeszcze nie byłem… i coś musi w tym być bo jeszcze w poniedziałek urywałem w domu drzwi od lodówki. Teraz czas na Pięknych Zachód i jestem pewien, że pod tym względem się nie zawiodę. Zarówno Heniu jak i Wacek mają doświadczenie nie tylko w Polsce i w Europie i niejedno widzieli więc tak na 100% będzie ok.
Wypadałoby napisać kilka zdań na temat maratonu Tour de Silesia, na który pojechaliśmy w ubiegły weekend. Sportowo słabo czy z samego wyjazdu jesteśmy zadowoleni – oczywiście! Na trasę ruszyliśmy w piątek z samego rana … no właśnie czy rano można nazwać godziną 11, raczej nie a pogoda nie była na tyle komfortowa zarówno do jazdy samochodem jak i rowerem. Z nieba lał się żar a nasza maszyna, samochód techniczny nie posiada klimatyzacji. Ale co tam byle do przodu w nieznane nam tereny, śląski akcent.
Kościan, Krotoszyn, zahaczamy o Trzebnicę, po prawej mijamy Wrocław i już po czterech godzinach dojeżdżamy do Strzelec Opolskich. Hot dog, cola mały „cigareten” i dalej pchamy się do przodu. Powoli dosięgają nas pierwsze wzniesienia a następnie w tle zaczynam już dostrzegać pierwsze górki. W pewnym momencie zauważamy skręt na Górę Św. Anny gdzie za dosłownie 36 godzina wracam na rowerze ale o tym potem… Na miejsce zajeżdżamy około godziny 17:30, gdzie jeszcze parę minut czekamy na Marka… Trochę burczy nam w brzuchach ale jeszcze w tym momencie było to dla nas Malo istotne więc cyk… wypijamy kawę jemy przepyszne ciasto i z drobnymi zawirowaniami lecimy do Godowa na punkt kontrolny odebrać pakiety startowe. Tuż, tuż przed końcem, przed 21 jesteśmy na miejscu. Twarze dla nas raczej nieznajome ale w tłumie wypatruje Roberta Janika z którym witamy się i zamieniamy parę słów. Na miejscu nie zostajemy. Krzątamy się jeszcze chwilę i po pięciu minutach uciekamy do Warszowic na kolację i zasłużone spanie. Na szybko jemy „kiałbachę” … gotowaną i około północy śpimy już jak susły.
Rano pobudka i przed siódmą uciekamy na start. Zostaje nam dosłownie pięć minut… montujemy numery … uzupełniamy bidony i ciach … trzy… dwa… jeden… START!
Lecimy… nie minęło 500 m a cała grupa już „pojebała trasę” nie wiem czy wszyscy byli tak podnieceni czy ta temperatura już dawała nam się we znaki. „Nawrotka”… wracamy
Po wyścigu… około dziesiątej w niedzielę. Jesteśmy na MECIE! Czas … siódmy od końca czyli jakiś 113. Chuj było, minęło … do domu, kąpiel i kolo południa jesteśmy już na węźle Gliwice.
To nie dla mnie. Praktycznie od piątku do niedzieli wszystko w biegu, wszystko na ostatnią chwilę. Brak czasu na refleksję, pogapienie się, porozmawianie … chwilę koncentracji. Pomijam już fakt wstania rano i na spokojnie wypicie kawy… spalenie „ćmika”… tak, tak wróciłem do tego ale za chwilę będzie znowu z tym koniec. Musimy to wszystko sobie przemyśleć… poukładać i zacząć to trochę lepiej organizować. Wyjazd udany, obiecujący chociaż dystans jak i góry które tam zobaczyłem zweryfikowały wszystko. Za rok będzie lepiej … tylko pytanie czy będę chciał tam wrócić?
Najnowsze komentarze