Myślę sobie, że grodziski brevet na stałe wpiszę się do kalendarza imprze długodystansowych u mnie na landach. Nauczony doświadczeniem powiedziałem sobie, że wszystko co związane z organizacją załatwię dużo wcześniej, aby na dwa tygodnie przed startem czekać na kolarzy. Marzenia! Wszystko załatwiam na ostatnią chwilę i jestem już do tego stopnia zmęczony organizacją, że mówię sobie, że to będzie ostatnia impreza. Kolejne osoby odmawiają uczestnictwa w tej imprezie, że zastanawiam się czy w ogóle się ona odbędzie. Dziadostwa robić nie chce bo na szali leży kucharczak.com a to dużo dla mnie znaczy. Z drugiej strony poddać się i odpuścić to też nie jest po mojemu. Chce aby ta impreza była kameralna, ultrakolarski festyn dla zakochanych w długich dystansach. Trasę objeżdżamy z Beatą jakieś dwa tygodnie wcześniej. W trakcie wychodzą remonty, pomyłki tak naprawdę wszystko jest przeciwko nam. Walczymy.
Na dwa tygodnie przed startem odmawia „wolsztyńska brygada” … Nie mam ani żalu, ani pretensji bo każdy ma swoje plany. Z drugiej strony niech to będzie dla mnie kara bo na wolsztyński maraton nie pojechałem. A powinienem – dla zasady i utrzymania dobrych kontaktów.
Robimy swoje a jest co robić bo w tym roku mamy dwa dystanse 200 km i 300 km. Aby silniejsza ekipa do nas przyjechała trzeba zwiększać odległości. Imprez kolarskich jest tak dużo, że tylko dobrą organizacją jesteśmy w stanie konkurować z najlepszymi. Chce też powiedzieć, że nie robimy tego w celach zarobkowych a nie mamy też sponsorów więc jeśli w budżecie brakuje środków dokładamy ze swoich tak jak chociażby przy organizacji punktu kontrolnego Pięknego Zachodu, który sfinansowaliśmy ze swoich środków. Pasja kosztuje i trzeba być gotowym na wydatki. W tym roku chcemy zrobić brevet z obiadem to raz. Po drugie gościmy wszystkich kolarzy którzy oczywiście chcą do nas przyjechać u nas w domu z czego ogromnie się cieszymy bo w takim właśnie celu powstała enklawa ultrakolarstwa.
Na dziesięć dni przed startem dostajemy maile, telefony od osób które chcą do nas przyjechać. Chęci wracają bo jak piszą do mnie chłopaki z Białegostoku, Warszawy, Żor czy nawet Krakowa to się chce. Sami jesteśmy ciekawi jak to wyjdzie. To będzie długi weekend na całego i wyspani w poniedziałek do pracy na pewno nie pójdziemy. Podwijamy rękawy i do roboty.
Wczoraj zrobiliśmy z Kubą objazd trasy brevetowej. No nie całej tylko pierwszych 10 kilometrów tam i z powrotem. Mały cieszył się jak dziecko ja po cichu też. Będzie z niego ultrakolarz!!!!
Rozmawiałem ostatnio z Pawłem Franzem zaraz po jego starcie w Tour de Pomorze gdzie wykręcił dobry czas – trochę powyżej 30 godzin. Wymienialiśmy poglądy na temat tych naszych pierwszych długodystansowych startów, kto kogo gdzie i jak boli i dlaczego. Pewnie powodów jest wiele tak jak wiele jest teorii na ten temat. Próbuje w chwili obecnej w swojej głowie poszukać słowa zastępczego dla „żaliłem się” no ale dobra straciłem trochę motywację. Ostatnio mega mi się nie chciało a wszystko co robiłem to było mocno z musu. Pewnie wtedy Paweł słusznie zauważył, że dość szybko w tym roku zrealizowałem założony cel i ciężko mi się teraz zmotywować aby dalej ciężko pracować. Dużo w tym racji bo faktycznie Pierścień Tysiąca Jezior przejechałem na początku lipca i muszę szczerze napisać, że nie sprawiło mi to wiele problemów chociaż czas tak naprawdę nie powala na kolana. Z drugiej strony cel długoterminowy cały czas jest bo to przecież Bałtyk Bieszczady Tour 1008 w 2018r. Określenie celu to pierwszy etap sukcesu a potem tylko i wyłącznie ciężka, ciężka praca.
Jak na Kusie przystało przykozaczyłem trochę, woda sodowa trochę w głowie zabulgotała i wydawało mi się, że stałem się mega wielkim ultrakolarzem z jednym długodystansowym startem i kilkoma brevetami. Zgubiło mnie to bardzo w drodze nad morze jakieś dwa tygodnie temu. Zabrakło wdzięczności, rozsądku ale przede wszystkim pokory do długiego dystansu. Chodź etap nad morze planowałem już od zeszłego roku a stacja Sianożęty czekała na mnie z otwartymi ramionami to zawsze czegoś brakowało. Dla mnie nie ma już rzeczy niemożliwych także szybki plan i ruszam. Całą trasę chcę zrobić z marszu czyli praca, krótka drzemka i start godzina 22-23 tak aby na rano prażyć się na słońcu. No i udało się. Do roboty iść musiałem ale już o drzemce nie było mowy bo nie przygotowałem sobie sprzętu wcześniej i wszystko na mojej głowie pozostało w dniu wyjazdu. Co za tym idzie nie było drzemki także jadę na spontanie zaraz po pracy. Jestem tym bardziej podpalony, że zamiast porządnie zjeść to raczę się trzeba bułkami z żółtym serem i ogórkiem i to niby żarcie miało mi dać energię na 220 km nad morzę. Wiem, wiem, wiem jakiś ultrakolarz napisze a co to jest 220 km, po co w ogóle jeść jak takie dystanse robi się na przysłowiowe „dwa bidony”. Może i tak jest ale jeszcze nie ze mną. Te bułki z serem a szczególnie ten ogórek odbijał mi się jeszcze trzy dni…
Podpalam się ruszam zaraz po 21 czyli wcześniej niż zaplanowałem. Na dworze ciepło więc „lecę na krótko” chociaż do sakwy zabieram coś na przebranie. Pierwsze 40 km do Dusznik lecę na maksa bo czuje się wyśmienicie. Jak zawsze prognozuje kiedy będę na mecie przy tych czasach które jadę. Mam tak zawsze i to jest mój błąd. Ten brak pokory. Szybko robi się ciemno a co za tym idzie zimno. Przez Obrzycko, Ostroróg i dalej w stronę Czarnkowa jadę trochę spietrany. W lasach coś huczy, skwierczy i wydaje jakieś dziwne odgłosy. Czuje, że robi mi się zimno ale się nie zatrzymuje – błąd. Za to wszystko cenę płacę w Lubaszu. Przebieram się ale jest już za późno.
Za 7 km Czarnków i stacja Orlen a w głowie pojawiają się pierwsze myśli o rezygnacji. Staje pije kawę , w głowie mętlik. Tracę pierwsze … i nie ostatnie jak na ten wieczór 30 minut. OK. mówię sobie, spróbuje dobić się do Trzcianki i zobaczę jak dalej będę wyglądał. Długa prosta i po dobrej godzinie jestem w Trzciance. KONIEC! Paliwo odcięte – dzwonię po Beatę. Chociaż ona już na te moje sztuczki się nie nabierze i aby mnie mocno zmotywować – zawsze to robi – będzie mnie namawiała do dalszej jazdy. Nie dzwonię ale nie odpuszczam. Myślę sobie – napiszę smsa – „Beata mam kryzys, nie dam już rady czekam na Ciebie w Trzciance” – Kurde jest 1:00 w nocy a do rana trochę czasu a ja nogi nie mogę na rower wsadzić. Po cichu liczę na cud, że zaraz napiszę „już po Ciebie jadę mój Ultrakolarzu” hehehe – marzenia! Gdzie tam muszę coś szybko wymyślić. Rozwijam koc termiczny i ładuje się za stację na chodnik i idę spać. Wiem, że już jest po mnie więc co robić.
Zasypiam… ale to nie jest twardy sen. W myślach cały czas krąży kryzys i czas podjąć jakieś decyzje. Ok. mówię sobie, że będę odbijał się od punktu do punktu i jakoś Beata mnie złapie. Wypijam kolejną kawę, zajadam kanapkę i ruszam. Wałcz poszło nieźle, dalej Połczyn Zdrój i kryzys puszcza. Idę dzidą na pełnej petardzie. Jestem w domu! Odbudowuje się, przetrwałem najgorsze i znowu jest forma. Czaplinek – szybko o nim zapomniałem. Ruch samochodowy coraz większy i 7 km przed Białogardem łapie mnie Beata. Umówiliśmy się, że w momencie kiedy mnie złapie autem wsiadam do auta i tak się dzieje. Chociaż straciłem dużo czasu to wróciłem do formy, nie poddałem się, odbudowałem się i dałem radę. Dostałem nauczkę od długiego dystansu ale ta lekcja mi się przyda.
Na mecie w Sianożętach czeka na mnie moja ekipa „Skrzypole – cała rodzina”, „Zdysie – cała rodzina” jestem w domu! Odpoczywam i spędzamy weekend w doborowym towarzystwie. Szybka sobota i w niedzielę powrót do domu. To był dobrze spędzony weekend … na rowerze… oby takich więcej.
Nie no kurcze doczekałem się tego startu i tak jak przy „mazurskim brevecie” wziąłem dzień wolnego tak przed pierścieniem biorę dwa dni i spokojnie nastawiam się psychicznie i mentalnie. Ruszamy w godzinach popołudniowych z Grodziska zahaczając jeszcze Poznań i dalej w trasę – kierunek Mazury. To tak naprawdę miały być nasze wakacje, nasz urlop i po szybkiej burzy mózgów podejmujemy decyzję, że lecimy na jeden dzień nad morze. Stegny bo to jest nasza stacja docelowa znane mi są z tegorocznej Wyprawy Roku więc wszystko technicznie jest poukładane. Pewne jest tylko, że nie dopisze nam pogoda ale po co nam pogoda przecież jedziemy na Pierścień Tysiąca Jezior. W Stegnach lądujemy około godziny 20 tej tak więc jest jeszcze czas aby coś zjeść, rozłożyć namiot i przejść się na plażę a potem szybkie spanko. Nie jestem przyzwyczajony do spania z Beatą pod namiotem. To jednak co innego gdy śpię z Żabą na naszych wyprawach. Tam mamy już swoje rytuały, kto, co, jak robi i po której stronie śpi a tutaj ciągłe biadolenie no ale dobra…. Beata jak zawsze dała z siebie 100% – logistyka, organizacja, psycholog, masażystka, fotograf jak kobieta pracująca która żadne pracy się nie obawia. No bo która żona wspierałaby swojego męża w realizacji marzeń tak bardzo jak ona do tego stopnia, że robiła nam zdjęcia w Ornecie na środku drogi w godzinach nocnych oraz na samej mecie dlatego też ten medal nie należy do mnie tylko do nas do „Zespołu kucharczak.com”
Wiemy, już że odbieranie numerów startowych następować będzie kolejnego dnia (piątek) o godzinie 12. Tak więc w Świękitkach meldujemy się przed 12-stą, przy mega wietrze i jebitnie padającym deszczu. Ja pierdykam rozbijać namiot przy takiej pogodzie to raz, odprawa przesunięta na godzinę 18-tą to dwa no i co my będziemy robić cały piątek w dwuosobowym namiocie? W tym samy czasie dojeżdża jeszcze kolarz i dość śmiało do nas podchodzi i wita się jakbyśmy znali się 100 lat. Trochę jesteśmy zdziwieni a on mówi – a znam was… to Wy jesteście od grodziskiego brevetu. Znowu dominuje na naszej twarzy uśmiech i myśl, że warto… warto robić brevety. My się nie rozbijamy i lecimy na hotel i meldujmy się w Hotelu Pruskim w Ornecie. To się rozumie, luksus – sauna, spa, dobry obiadek i ciepłe łóżeczko – tak przygotowywać do startu to ja się mogę. Ostatnie spojrzenie na pakiet startowy, mapkę i spać. Rano wstajemy dość wcześnie, śniadanko i z Ornety na starty jedziemy jakieś 17 km. To drogą którą 40 godzin później będę dojeżdżał na linię mety. Na starcie melduję się o 8.00 ale sam start mam 9.35. Pogoda nie jest za ciekawa. Nie pada ale mocno wieje, wieje optymistycznie bo może uda się pojechać pierwsze 100 km z wiatrem. No i udało się przejechać nawet pierwsze 300km. Na starcie staje z harpaganami i już wiem, że będzie ciężko. Start główny, dzwonek i ruszamy … pieszo 300 metrów bo jest mega błoto. Ostry start 300 metrów dalej i znowu wywijam numer z nawigacją. Zanim ją odpalam mojej grupki już nie ma. Widzę jakieś cienie z daleka ale wiem, że już ich nigdy nie dojdę. Trochę się też niepotrzebnie podpaliłem bo jak jeszcze minutę przed moim startem usłyszałem, że Mateusz Ostapczuk przejechał do pierwszego punktu w 1:15 minut no to co ja też tak mogę i udało się 1 godzinę i 38 minut ale kosztowało mnie to tyle, że po 80 km miałem już pierwszy mega kryzys i ledwo dokulałem się do punktu kontrolnego. Dość! powiedziałem i jadę swoje. Dużo pomaga mi wiatr, który wieje w plecy co powoduje, że oszczędzam trochę sił chodź i tak jadę wolno bo praktycznie wszyscy mnie mijają. Potem już tracę rachubę ale i też delikatnie motywację gdy startując z numerem 167 po 150 km mijają mnie numery powyżej 200stu.
Na punkcie w Wydminach melduje się o 17 godzinie. Tam robię sobie dłuższą, 20 minutową przerwę. Zjadam zimną zupę pomidorową i wypijam gorzką kawę, którą przegryzam batonem i dalej w trasę. Jeszcze wtedy nie wiem, że kolejne 27 godzin przejadę w deszczu ale w towarzystwie damskim a potem męskim. Najbardziej czekam na punkt kontrolny w miejscowości Dowspuda – na całej trasie słyszę opowieści, że jest mega żarcie i że kotleta schabowego jeszcze do kieszeni dostaniesz…. no i za rok sam będę tak opowiadał, bo wszystko co było mówione to sama prawda. Najadłem się do syta i nawet nie chciało mi się stamtąd wyjeżdżać. Ruszamy – teraz kierunek Sejny. Od Augustowa już mocno pada a mi generalnie jest już wszystko jedno. Nie ukrywam, że jak przez te Augustowskie lasy jechałem to trochę pietra miałem, że może jakieś wilk wyskoczy albo niedźwiedzie albo…. kaszel. Jak skręciłem na Sejny to było jeszcze ciemniej ale dałem radę i w Sejnach melduję się 0:15. Barszcz czerwony, lokalna drożdżówka z serem, jedna, druga i w pakiecie z „kolarką” ruszam w kolejne 50 km do Wiżajny. Pisze „kolarką” bo niestety nie pamiętam imienia mojej towarzyszki na te 50 km. Ale była mocna, noga dobrze jej podawała, że w pewnym momencie poprosiłem ją aby zwolniła. Super trasa lecimy razem ale tuż przed punktem mega podjazd nas zniszczył i około 800 m prowadzimy rower potem znowu na siodełko i na punkcie (352 km) jestem o 3:45. Przebieram się do galotów i kładę się na 30 minut po czym słyszę znajomy głos. Na punkt dojeżdża Piotr Latawiec i już wiem z kim skończę ten wyścig. Ruszamy o 06:00 i w Gołdapi jesteśmy o 09:04 tam śniadanko ale nie na punkcie tylko w hotelu, ciepła kawka i w drogę chyba na najcięższy dla mnie odcinek do Sztynort. Mam wrażenie że te 62 km jechałem cały czas pod górę i myślałem, że ten etap nigdy się nie skończy. Kolejne 54 km do stacji Reszel a i ten odcinek jechało się dość ciężko bo mega pod wiatr. Przeklinałem jak nigdy ale hałas był taki, że nie było słychać. Na tych odcinkach smsów zaczyna przychodzić coraz więcej bo czas zaczął uciekać a ja musiałem się zmieść w 40 godzinach aby złapać eliminacje do BBT 1008 w 2018r. Jechałem z Piotrem Latawcem, który BBT miał już w kieszeni i o czas martwić się nie musiał ale nie ukrywam dużo mi pomógł głównie mentalnie na trasie. To bardzo dobry kolega jeśli chodzi o trasę. Gorąco zapraszam go na brevet w Grodziska i mam nadzieje, że przyjedzie. Na Termy Warmińskie dojeżdżamy dość późno bo o 20:33 i już wiemy, że ostatnie 50 km pojedziemy w nocy. Niestety mamy do dyspozycji tylko jedną lampkę na dwa rowery ale jakoś dajemy radę. Wiem, też że jeśli nie zdarzy się żadna awaria to eliminacje mam w kieszeni ale boję się na tamten czas mówić o tym głośno. Adrenalina trochę spada i wiem, że najważniejsze to byle dojechać do Ornety a potem to rower mogę nawet nieść na plecach.
Do mety dojeżdżam o 0:19 po 38 godzinach i 20 minutach walki w słońcu (mało), deszczu (o tak!) i wietrze naturalnie. Czy czuje satysfakcję … hm… nie, w ogóle. To stwierdzenie które mi kiedyś utkwiło jednak się sprawdza „że to wędrówka daje szczęście a nie jej cel”. Zostaję wywołany „do tablicy” przez Roberta Janika jako kucharczak.com więc to też powód do dumy, że tak zostajemy rozpoznawani, chociaż bloga i stronę piszemy tylko i wyłącznie dla siebie. Gratulacje dostaje też od Henryka i Wacława. Cieszę się bo to naprawdę wyjątkowi ludzie. Mentalnie pchali mnie przed startem i na trasie. Wystarczyło zdanie a dawało kopa. Pewnie nie tylko mnie ale to pomagało. Z Henrykiem rozmawiałem chwilę przed startem gdy dawałem przepak. Wahałem się, martwiłem czy dam radę i głośno o tym mówiłem. Dostałem stanowczą reprymendę, że jeśli w głowie się poddam to nogi na pewno nie dadzą rady i muszę zawsze pamiętać o pozytywnym nastawieniu szczególnie w czasie brzydkiej pogody.
Dzika jem od niechcenia, piwko też pije z musu jedyne co mi smakuje to arbuz. Do hotelu zapraszamy Piotra Latawca z którym następnego dnia jemy wspólne śniadanie i wspominamy cały start. Do Grodziska wracamy następnego dnia z marszu zahaczając jeszcze na bardzo krótką wycieczkę po Toruniu. Po raz kolejny wygraliśmy. Wygrał Zespół kucharczak.com a przed nami kolejne wyzwania. Przy tej okazji pragniemy podziękować wszystkim kibicom za wsparcie ale w szczególności chciałbym podziękować Piotrowi Skrzypkowi – Mornel do boju oraz Damianowi Popiołkiewiczowi za mega, mega motywację.
Czerwcowy brevet na dystansie 400 km to miała być kolejna impreza z cyklu imprez brevetowych. W nogach powinienem mieć przejechane zarówno 200 km na rozpoczęcie sezonu jak i jednodniowy wyjazd nad morze a wszystko to w jednym jasno określonym celu – przygotowanie do Pierścienia Tysiąca Jezior. Teraz już wiem, że się udało (relacja pisana po zakończeniu Pierścienia) ale na tamten czas zesrany byłem po pas. To nie jest tak, że mi się nie chciało ale po prostu zmogła mnie choroba, która trzymała mnie przez półtora miesiąca i nawet na samym „mazurskim brevecie” nie chciała odpuścić. A może to miał być sprawdzian, a jeśli tak było to na pewno go nie wygrałem bo jak to Beata zawsze mi powtarza, że jestem hipochondrykiem i w choroby psychicznie łatwo się wkręcam. No dobra załatwiamy sobie urlop z pracy i jedziemy dzień wcześniej z noclegiem – ja na zacnej sali gimnastycznej w Pomiechówku a Beata u siostry w Warszawie na Białołęce – to tak zacnie brzmi chodź czy Białołęka to Warszawa? No dobra zostawmy te dylematy i skupmy się na brevecie. Podróż mija nam świetnie, bez żadnych dodatkowych atrakcji. Po drodze spotykamy Franciszka, stałego bywalca brevetowych wojaży i od ostatniej bramki można powiedzieć, że jedziemy już wspólnie. To tak naprawdę Franciszek ratuje mi skórę ale o tym później… Dojeżdżamy do Pomiechówka bez problemu, kucharczak.com to już jakaś marka i nie czujemy się skrępowani tak jak za pierwszym razem. Jedyne czym się martwię tego wieczoru to tym, że mega mocno kaszle i mega mocno chrapie i tak naprawdę nie wiem co gorszę ale udało się i noc przesypiam spokojnie. Rano szybkie przygotowania trochę rozmów i o 7.55 jestem gotowy do startu. Na starcie 37 śmiałków – część twarzy już się zna więc wiem miej więcej kto jak pojedzie. Ja wiem, że jadę swoje na spokojnie. Rano też zauważam, że zapomniałem bluzy z długim rękawem… no to mamy problem bo wiem też, że pojadę w nocy a same rękawki mogą nie wystarczyć. Tutaj właśnie z pomocą przychodzi mi Franciszek który na punkcie kontrolnym na 250 km zostawia mi jedną bluzę uf….
Start – i ruszamy i jak zawsze zanim ogarnę moją nawigację i wgram kursy to połowy stawki już nie widzę i nigdy już nie zobaczę a druga połowa właśnie mi odjeżdża. Tak więc od 15 km jadę już solo i dobrze bo na 100 -150 km zaczynam tak mocno kaszleć, że mam wrażenie że wypluje płuca. Mija ten stan po jakiś 50 km ale w głowie mam już poukładane różne hipochondryczne historie. Wcześniej na 30 km spotyka mnie ciekawa sytuacja. Dość szybkim tempem podjeżdża do mnie młody kolarz, dość wygadany i nawiązuje się dyskusja:
część, co tam – jak forma ? – pyta kolarz
a dobrze, jadę swoim tempem – odpowiadam energicznie (zawsze tak mówię aby uniknąć stwierdzenia – siadaj na koło – za słaby na to jestem i mógłbym w tym tempie nie dojechać 100 km)
utrzymuję dyskusję – a u Ciebie co tam? – przy okazji zapraszam też na grodziski brevet 🙂
chwila ciszy i słyszę od kolarza – ja Ciebie znam… cała Polska Ciebie zna…. – chciałbym zobaczyć wtedy konsternacje na swojej twarzy hehe… i dalej słyszę… to Ty jesteś od tego bloga… pisz więcej bo coś ostatnio się opierdalasz….
oczy otwieram z niedowierzania szeroko …. żegnamy się dobrym słowem a mi „papa” się jeszcze cieszy przez najbliższe 50 km… myślę, sobie może warto pisać tego bloga
Ja lecę dalej i już chyba wiem, że jestem ostatni a jednak z błędu wyprowadza mnie Piotr Bolek który dojeżdża samochodem technicznym i informuje mnie, że za mną jest jeszcze dwóch kolarzy. Myślę sobie – kurde ostatni ma zawsze zdjęcia na FB a za mną jeszcze dwie osoby….
Potem wiem, że za mną jechał Piotr Latawiec z którym ukończyłem ten brevet … ostatni, bo ten co był za nami już nie dojechał… w limicie czasu. Mazury przeleciały bardzo szybko a zamiast spędzić dłuższą chwilę gdzieś nad jeziorem ja spędziłem ją na stacji w Orzyszu… a czemu nie i lokalnersi opowiedzieli mi krótką historię poligonu i wojska. Żegnając się powiedziałem, że jeszcze tutaj wrócę tylko po głębszym przemyśleniu zastanawiałem się po co?
Na głównym punkcie kontrolnym, żywieniowym poznaje Piotra Latawca, doświadczonego ultrakolarza z którym kończę ten wyścig. Dobrze nam się razem jechało, tempo było odpowiednie a i kryzysy przyszło nam razem przejść gdzieś 20 km przed metą jak głowy nam opadały do spania. Miesiąc później na Pierścieniu już takich kryzysów nie miałem więc sam nie wiem z czego się one wtedy wzięły. Z Piotrem umówiliśmy się, że razem przejedziemy właśnie Pierścień, ale jak to się zakończyło to musicie poczekać do relacji właśnie z Pierścienia.
Mazurski brevet na 400 km ukończyłem ze słabym czasem 22:45 i przyjechałem ostatni. Do tych miejsc z tyłu stawki jestem już przyzwyczajony i wcale mi to nie przeszkadza. Nie zacząłem jeździć dla miejsc tylko dla pokonania własnych słabości a umiejętności te mogę wykorzystać w przyszłości w życiu prywatnym jak i osobistym.
Do domu wracamy już na spokojnie z nowymi doświadczeniami, z bólem tyłka i nóg ale opłacało się bo wszystko dobrze skończyło się miesiąc później.
Najnowsze komentarze