Rozmawiałem ostatnio z Pawłem Franzem zaraz po jego starcie w Tour de Pomorze gdzie wykręcił dobry czas – trochę powyżej 30 godzin. Wymienialiśmy poglądy na temat tych naszych pierwszych długodystansowych startów, kto kogo gdzie i jak boli i dlaczego. Pewnie powodów jest wiele tak jak wiele jest teorii na ten temat. Próbuje w chwili obecnej w swojej głowie poszukać słowa zastępczego dla „żaliłem się” no ale dobra straciłem trochę motywację. Ostatnio mega mi się nie chciało a wszystko co robiłem to było mocno z musu. Pewnie wtedy Paweł słusznie zauważył, że dość szybko w tym roku zrealizowałem założony cel i ciężko mi się teraz zmotywować aby dalej ciężko pracować. Dużo w tym racji bo faktycznie Pierścień Tysiąca Jezior przejechałem na początku lipca i muszę szczerze napisać, że nie sprawiło mi to wiele problemów chociaż czas tak naprawdę nie powala na kolana. Z drugiej strony cel długoterminowy cały czas jest bo to przecież Bałtyk Bieszczady Tour 1008 w 2018r. Określenie celu to pierwszy etap sukcesu a potem tylko i wyłącznie ciężka, ciężka praca.
Jak na Kusie przystało przykozaczyłem trochę, woda sodowa trochę w głowie zabulgotała i wydawało mi się, że stałem się mega wielkim ultrakolarzem z jednym długodystansowym startem i kilkoma brevetami. Zgubiło mnie to bardzo w drodze nad morze jakieś dwa tygodnie temu. Zabrakło wdzięczności, rozsądku ale przede wszystkim pokory do długiego dystansu. Chodź etap nad morze planowałem już od zeszłego roku a stacja Sianożęty czekała na mnie z otwartymi ramionami to zawsze czegoś brakowało. Dla mnie nie ma już rzeczy niemożliwych także szybki plan i ruszam. Całą trasę chcę zrobić z marszu czyli praca, krótka drzemka i start godzina 22-23 tak aby na rano prażyć się na słońcu. No i udało się. Do roboty iść musiałem ale już o drzemce nie było mowy bo nie przygotowałem sobie sprzętu wcześniej i wszystko na mojej głowie pozostało w dniu wyjazdu. Co za tym idzie nie było drzemki także jadę na spontanie zaraz po pracy. Jestem tym bardziej podpalony, że zamiast porządnie zjeść to raczę się trzeba bułkami z żółtym serem i ogórkiem i to niby żarcie miało mi dać energię na 220 km nad morzę. Wiem, wiem, wiem jakiś ultrakolarz napisze a co to jest 220 km, po co w ogóle jeść jak takie dystanse robi się na przysłowiowe „dwa bidony”. Może i tak jest ale jeszcze nie ze mną. Te bułki z serem a szczególnie ten ogórek odbijał mi się jeszcze trzy dni…
Podpalam się ruszam zaraz po 21 czyli wcześniej niż zaplanowałem. Na dworze ciepło więc „lecę na krótko” chociaż do sakwy zabieram coś na przebranie. Pierwsze 40 km do Dusznik lecę na maksa bo czuje się wyśmienicie. Jak zawsze prognozuje kiedy będę na mecie przy tych czasach które jadę. Mam tak zawsze i to jest mój błąd. Ten brak pokory. Szybko robi się ciemno a co za tym idzie zimno. Przez Obrzycko, Ostroróg i dalej w stronę Czarnkowa jadę trochę spietrany. W lasach coś huczy, skwierczy i wydaje jakieś dziwne odgłosy. Czuje, że robi mi się zimno ale się nie zatrzymuje – błąd. Za to wszystko cenę płacę w Lubaszu. Przebieram się ale jest już za późno.
Za 7 km Czarnków i stacja Orlen a w głowie pojawiają się pierwsze myśli o rezygnacji. Staje pije kawę , w głowie mętlik. Tracę pierwsze … i nie ostatnie jak na ten wieczór 30 minut. OK. mówię sobie, spróbuje dobić się do Trzcianki i zobaczę jak dalej będę wyglądał. Długa prosta i po dobrej godzinie jestem w Trzciance. KONIEC! Paliwo odcięte – dzwonię po Beatę. Chociaż ona już na te moje sztuczki się nie nabierze i aby mnie mocno zmotywować – zawsze to robi – będzie mnie namawiała do dalszej jazdy. Nie dzwonię ale nie odpuszczam. Myślę sobie – napiszę smsa – „Beata mam kryzys, nie dam już rady czekam na Ciebie w Trzciance” – Kurde jest 1:00 w nocy a do rana trochę czasu a ja nogi nie mogę na rower wsadzić. Po cichu liczę na cud, że zaraz napiszę „już po Ciebie jadę mój Ultrakolarzu” hehehe – marzenia! Gdzie tam muszę coś szybko wymyślić. Rozwijam koc termiczny i ładuje się za stację na chodnik i idę spać. Wiem, że już jest po mnie więc co robić.
Zasypiam… ale to nie jest twardy sen. W myślach cały czas krąży kryzys i czas podjąć jakieś decyzje. Ok. mówię sobie, że będę odbijał się od punktu do punktu i jakoś Beata mnie złapie. Wypijam kolejną kawę, zajadam kanapkę i ruszam. Wałcz poszło nieźle, dalej Połczyn Zdrój i kryzys puszcza. Idę dzidą na pełnej petardzie. Jestem w domu! Odbudowuje się, przetrwałem najgorsze i znowu jest forma. Czaplinek – szybko o nim zapomniałem. Ruch samochodowy coraz większy i 7 km przed Białogardem łapie mnie Beata. Umówiliśmy się, że w momencie kiedy mnie złapie autem wsiadam do auta i tak się dzieje. Chociaż straciłem dużo czasu to wróciłem do formy, nie poddałem się, odbudowałem się i dałem radę. Dostałem nauczkę od długiego dystansu ale ta lekcja mi się przyda.
Na mecie w Sianożętach czeka na mnie moja ekipa „Skrzypole – cała rodzina”, „Zdysie – cała rodzina” jestem w domu! Odpoczywam i spędzamy weekend w doborowym towarzystwie. Szybka sobota i w niedzielę powrót do domu. To był dobrze spędzony weekend … na rowerze… oby takich więcej.
Najnowsze komentarze