Udało się!!! Po 10 miesiącach pracy, ciężkiej pracy zaliczyłem najważniejszy test tego roku, czyli 400 km non stop. W zeszłym roku było to nie do pomyślenia, aby odważył się na taki ruch. Co więcej maksymalnie na rowerze przesiedziałem godzinę no może półtorej i musiałem zejść, aby odpocząć i się dotlenić. Wieczorem jeszcze wrzuciłem na to wszystko „dwa rogate” i dzień miałem zaliczony. Dzisiaj o dotlenianiu się i o „rogatych” już dawno zapomniałem i jestem z tego dodatkowo dumny. Wrócimy jednak do mojej 400 setki, z którą rozprawiłem się w ostatnią niedzielę. Teraz piszę tak jakbym to był „mały pikuś”, ale miałem z tym duże problemy pod wieloma względami, ale od początku.
To, że pojadę na 400 km wiedziałem już dużo, dużo wcześniej, ale szczegółowy termin wybrałem miesiąc temu. Po pierwsze miałem urlop a po drugie dni nie miały być aż takie gorące. Pod tym drugim względem miałem pecha, bo trafiłem na upał, ale co tam i z takim warunkami trzeba się zmierzyć. Pierwotnie zakładam start w piątek o godzinie, 24: 00 aby zaliczyć część nocy i jechać w trakcie dnia, ale wspomniane przez mnie wcześniej upały wymuszają na mnie zmianę planu i ruszam w sobotę punkt 18:00. Postanawiam jechać w nocy (70%) czasu, aby zmierzyć się z moimi demonami. To druga próba jazdy o ciemku, więc mam trochę obaw. Przed wyjazdem zjadam, obfity obiad (węglowodany) a od kilku dni dobrze się nawadniam. To zalecenia od Remka po błędach, jakie popełniłem przy pokonywaniu trasy na 300km. Ciuchy to standard w moim wykonaniu. Koszulka długi ręka, spodenki z pampersem, skarpetki i zwykłe gatki. Dodatkowo zabieram rękawki na ręce oraz chroniące przed wiatrem i zimnem ściągacze na nogi. Ze sprzętu podwójne oświetlenie + dodatkowe zasilanie, nawigację, bank energii pożyczony od Żaby oraz trochę drobiazgów.
Ruszam w stronę Ptaszkowa i przez pierwsze 12 kilometrów jadę trasą brevetową w stronę Kamieńca. Odbijam w prawo na Kościan i już fajnym asfaltem mknę w stronę ronda gdzie robię nawrót i wracam do Grodziska. Przed Kamieńcem robię wymuszony postój, bo przepalają mi się lampy i muszę wymienić baterię. Robię to w miarę szybko, ale w międzyczasie pożera mnie plaga komarów. Nie zastanawiam się i już o ciemku mając 50 km w plecach mknę do Poznania zabierając z domu dodatkową gotówkę. Im później się robi tym na drodze jest coraz mniej aut i jeździ się bardzo swobodnie. Robi się niestety coraz zimniej jednak w Poznaniu melduje się około godziny 23:00. Tam spotyka mnie dość ciekawe zjawisko. Na wysokości King Krossa (ul. Bukowska) zatrzymuję się, aby zrobić drobne przemeblowanie. Przebieram się, bo jest coraz zimniej i nie chcąc wpijać się do centrum wracam to Grodziską tą samą trasą. Z naprzeciwka mnie jedzie rowerzysta. Zatrzymuje się przy mnie i z dużą śmiałością pyta – kolego masz jakieś kłopoty, może Ci w czymś pomóc. Na mojej twarzy gości zdziwienie a jeszcze dziesięć lat temu dostałbym w ryj i stracił rower – odpowiadam, że nie wszystko jest ok. tylko się przebieram i rowerowym okrzykiem żegnam się z dość uprzejmym rowerzystą. Rowerzyści to brać bez trzech zdań.
Wracam na własne śmieci – Sierosław – Niepruszewo… 116 km i tutaj odzywa się remont mojej kolarskiej enklawy, którą tworzę w Grodzisku Wlkp. Ponosiłem trochę worków i coś w plecach mi strzeliło, ale to było cztery dni temu. Muszę się zatrzymać i porozciągać. Wsiadam na rower i mijając zjazd na autostradę kieruję się w stronę Buku. Tam ból nadal mnie atakuje i tutaj przychodzą mi przez myślę pierwsze skojarzenia o tym, aby się wycofać. Piszę do Beaty Śpisz…..
Po tych smsach czuję się zakłopotany, ale gnam w stronę domu. Muszę zdobyć Naproxen, aby posmarować plecy. Na szybo wpadam do domu. Jest tam ciepło, przyjemnie i miło. Zjadam obiad a Beata aplikuje mi dawkę maści na plecy. Cały czas liczę na to, że powie do mnie.
„Bolą Cię plecki Maciusiu to daj sobie dzisiaj spokój i się połóż się do łóżeczka.
Gówno! Nic bardzie mylnego. Z jej ust pada o ile dobrze pamiętam. To, kiedy jedziesz, bo idę spać!”
Wiedziałem, że ten numer nie przejdzie. Wypieprzyłaby mnie z domu i kazała przyjechać jak na liczniku będzie 400 km.
To jest dopiero 160 kilometr a ja jeszcze mam kryzys. Raz podchodzę do drogi na Kościan i po trzech kilometrach wracam. Drugi raz robię to samo, ale przełamuję się za trzecim razem i ruszam stając po drodze jeszcze na stacji za Kamieńcem gdzie wypijam kawę i zjadam dwa batony. Ta kawa, magiczna kawa ma coś w sobie. Dostałem kopa! Ze średnią około 25 km obracam do Kościana i z powrotem i mając 200 km w nogach wjeżdżam na brevetowy szlak. Zaczyna robić się widno, ale nadal jest zimno. Przy Wielichowie gaszę światła a w oddali słyszę tylko wystrzały z dubeltówek myśliwych, którzy wybrali się na polowanie. Znowu wpadam do Grodziska a następnie Gnin, Wioska, Jabłonna, Barłożnia i Karpicko. Na rondzie nawrót i kieruję się w stronę Borui Kościelnej potem Kąkolewo na rondzie nawrót i Bukowiec. W Opalenicy mam już 300 km w nogach i wtedy już wiem, że zrobię to pieprzone 400 km. Jestem już przebrany, bo dochodzi godzina 11:00 a czeka mnie najgorszy odcinek trasy. Od Buku do Stęszewa i dalej do Dymaczewa jadę pod piekielny wiatr. Zawracam na Modrze, Maksymilianowo i robię jeszcze rundę honorową obwodnicą wokół Grodziska. Kończę rozjazdem do Ptaszkowa i za chwilę melduję się w domu. Udało się!!!
Wnioski z tej trasy są następujące i niech to będzie dla innych element do przemyślenia
Najnowsze komentarze